O książkach myśli różne - opinie, recenzje, rankingi czytelnicze, przemyślenia i refleksje

niedziela, 6 maja 2012

(Nie)lekko, (nie)łatwo i (nie)przyjemnie

Mam dla Was wspaniałą wiadomość. Porzuciłam na razie książki o powstaniu życia na Ziemi (widzę to zbiorowe 'uff' ) i powróciłam do tych...no właśnie. Czy normalnych? Chyba niekoniecznie. Zafundowałam sobie mały maraton w moim ulubionym stylu, czyli złożony z książek tak ciężkich, jak się tylko na chwilę obecną i stan biblioteczki dało. Ciężkich nie w sensie trudnych, wymagających użycia intelektu na najwyższych obrotach, ale takich które bolą, męczą psychicznie i wyżymają człowieka jak ścierkę. Maraton był bardzo satysfakcjonujący i dał mi dużo....eeee...radości? Jakoś to słowo tutaj nie pasuje, może więc bardziej zadowolenia...W każdym razie, jak się już zmęczyłam to doszłam do wniosku, że...to chyba niezdrowo, ale ja takie książki kocham najbardziej. Ponure, smutne, dołujące etc. To trochę dziwne, bo właściwie jestem dosyć pogodną osobą, mam poczucie humoru, lubię się śmiać - ale nie nad książką. Nad książką to ja sobie lubię popłakać (nad filmem i muzyką też, ale to już osobny temat). Jak sięgam po coś lekkiego, wesołego, to jest święto; mogę na palcach jednej ręki policzyć takie odprężające książki, które mi się podobały. Najciekawsze jest to, że po takich 'mózgowyżymaczkach' lepiej się czuję. Jak mam szeroko pojętego doła, to sięgam po coś kompatybilnego z moim nastrojem i od razu mi lepiej. Nie wiem jak to wytłumaczyć. Podobno inni ludzie tak nie robią.
Tę osobliwą namiętność odkryłam dawno temu, jeszcze w podstawówce, kiedy to z wypiekami na twarzy czytałam 'My dzieci z dworca ZOO', która to książka dla panienki zaczytanej w 'Ani z Zielonego Wzgórza' była sporym szokiem. A potem przyszły kolejne.
Przede wszystkim 'pamiętniki psychiatryczne'. Na chwilę obecną mogę się pochwalić całkiem pokaźną kolekcją książek o chorobach psychicznych i czego tam nie ma...depresja, schizofrenia, afektywna dwubiegunowa, borderline, nerwica, osobowość mnoga, syndrom Munchausena, anoreksja (tylko autoagresji wciąż brak, ale może kiedyś...). Nie ukrywam, że to moje ulubione; najpierw czytane w ramach studiów i poznania zaburzeń psychicznych z innych źródeł niż podręczniki, a jak studia się skończyły i pracę w charakterze psychologa diabli wzięli to już mi tak zostało. W momentach kryzysu psychicznego mam uporczywy zwyczaj czytania ich po raz enty, szczególnie "Szklany Klosz" i "Niespokojny Umysł". To lepsze niż terapia i antydepresanty.
Jak już jesteśmy przy zaburzeniach, to muszę koniecznie wspomnieć o ostatnio przeczytanej książce "Kaj znów się śmieje" Hartmuta Gagelmanna. Otóż, Kaj jest małym chłopcem dotkniętym zespołem Downa i autyzmem jednocześnie, a Hartmut - studentem, który odmawia służby wojskowej i ląduje w ośrodku dla dzieci upośledzonych, w którym przebywa Kaj. Ilość łez wylanych przeze mnie nad książką, nawet i w środkach komunikacji miejskiej, w sposób znaczący przekroczyła moją prywatną średnią. "Kaj" ma raptem niewiele ponad sto stron, ale te sto stron powala człowieka na kolana...
O ile jeszcze fascynację okołopsychiatrycznymi książkami można zrozumieć (zresztą, to bardzo popularna fascynacja, jak zdążyłam zauważyć) to zaczytywanie się książkami o maltretowanych i molestowanych dzieciach już się z takim zrozumieniem nie spotyka...A takowe też mam w swojej kolekcji. Sięgam po nie od czasu do czasu, bo przedawkowanie byłoby chyba ciut niebezpieczne. Nad taką tematyką człowiek też płacze, ale częściej ma ochotę rzucić książką o ścianę ( a najchętniej w dorosłych, którzy robią dzieciom taką krzywdę). Albo i zwymiotować (patrz: ja czytająca "Kato-tatę").
Jest jeszcze autorka, która w moim sercu ma zaszczytne miejsce po wsze czasy, w podziękowaniu za arcyprzykre książki, które stworzyła - Ewa Ostrowska. Jej "Co słychać za tymi drzwiami" to mistrzostwo świata w pisarstwie, od którego z irytacji bolą zęby. Ostatnio przeczytałam jej "Długą lekcję" - trzyma poziom. Postaci, których nie da się lubić, konflikty, trudne relacje międzyludzkie...Polecam jeszcze "Między nami niebotyczne góry", króciutka jak "Kaj" i też prawie nie do przebrnięcia (mam udokumentowany jeden przypadek nieprzebrnięcia:)
Oczywiście, wybór powyższy jest absolutnie subiektywny, wszak to, co dołuje mnie, nie musi dołować Ciebie, drogi Czytelniku. Aktualnie jestem w trakcie lektury 'Seansu' Witolda Horwatha i dla mnie ta książka jest na swój sposób ciężka, bo ma ciężar specyficzny dla mnie, którego inni nie dostrzegą. Dlatego po cichu oczekuję w komentarzach, że ktoś się podzieli ze mną swoimi ulubionymi "dołami" bom ciekawa, co inni lubią "pomęczyć".

6 komentarzy:

  1. Teraz to mi dałaś do myślenia! Tak siedzę i dumam czy w ogóle mam jakieś książki które lubię i do których wracam mimo,że mnie dołują i odpowiedź brzmi...nie. Nie mam anie jednej takiej książki. Często natomiast powracam do całej sagi "Zmierzch" Stephenie Meyer, tak naprawdę chyba tylko przy tej jednej pozycji naprawdę się odprężam i zapominam o całym świecie. Jeśli jednak trafi mi się książka o której piszesz - niezwłocznie Cię o tym powiadomię ;) P.S I nie mów że tu nikt nie pisze ;P

    OdpowiedzUsuń
  2. "Jak mam szeroko pojętego doła, to sięgam po coś kompatybilnego z moim nastrojem i od razu mi lepiej. [tak, tak, właśnie tak!!!] Nie wiem jak to wytłumaczyć. [ja też] Podobno inni ludzie tak nie robią".

    Ależ Cath. Dla każdego coś dobrego. Robię to samo co Ty. Najczęściej w postaci filmowej. Na drugim miejscu książki, na trzecim zaś muzyka. Czasem zastanawiam się ile we mnie masochisty skoro naprawdę lubię oglądać (czytać/słuchać) takie rzeczy. Ale skoro taka "krzywda" daje "radość"? Chce ktoś krzywdy? Niech mi puści komedię albo kabaret, aby mnie uszczęśliwić. Możliwe, że wtedy zacznę płakać.

    Piszę to dopiero teraz albowiem rozwiązałam w końcu zagadkę totalnej niekompatybilności mojej przeglądarki z blogspotem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Baś, no ja wiedziałam, że Ty akurat mnie zrozumiesz ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. ;)

    No nie ma to jak porządna udręka!

    OdpowiedzUsuń
  5. Wiesz co sobie myślę? Na to co my sobie serwujemy to już w starożytnej Grecji mieli określenie.

    Nie "poprawianie humoru". Nie zagłuszanie negatywnych emocji i zastępowanie ich pozytywnymi.

    Wejście w to w sposób bezpieczny i daleki od nas samych, zgłębienie do dna i oderwanie się.

    Katharsis.

    :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Udręka a udręka. Zależy jeszcze od tego co to za jedna.
    Dla mnie udręką, w dosłownym tego słowa znaczeniu, jest czytanie niektórych autorów/ek uchodzących ogólnie za radosnych, pozytywnych, lekkich, przyjemnych, optymistycznych etc...I nie wynika to bynajmniej z mojego charakteru, podejścia do świata czy nastawienia, bo literaturę lekką i niezobowiązującą też bardzo lubię i takiej pożądam.

    Inna kwestia, że faktycznie czuję o niebo większą (inną, głębszą?) przyjemność przy jakimś hardkorze czy kompletnym mindfuck'u. Też oczywiście rozumianych tak tylko przeze mnie ;) Lub też odbieranych tak przez innych. Niektórzy do tej pory nie są w stanie pojąć jak można zabrać na urlop albo czytać do snu książkę (encyklopedię-objętościowo) stricte naukową. A mnie to uspokaja i daje błogi odpoczynek. Co do reszty mojego ulubionego repertuaru książkowego, tego przy którym odpoczywam i osiągam owo katharsis, nie słyszałam chyba żadnych dziwnych komentarzy, więc powstrzymam się od wymieniania, bo też i za dużo tego ;]

    OdpowiedzUsuń