Cathhhy's Books

O książkach myśli różne - opinie, recenzje, rankingi czytelnicze, przemyślenia i refleksje

niedziela, 5 lutego 2017

Podsumowanie roku 2016

Rok 2016 dobiegł końca - i bardzo dobrze. 
Niemalże wszyscy znajomi (jak również nieznajomi) ludzie orzekli bowiem, że był kiepski, nieudany i w ogóle do niczego. Tymczasem rok 2017 trwa już sobie w najlepsze i powoli naprawia, co jego poprzednik zepsuł. Może jednak lepiej tak na ten ubiegły już rok nie narzekać, jeszcze może się zemścić i na światło dzienne wyjdą jego nieznane jak do tej pory ciemne sprawy...Mnie osobiście w 2016 roku mnóstwo rzeczy się nie udało, poza jednym - moim stanem czytelnictwa. Czytanie mi wychodziło - i to jak ! To rok, który absolutnie zasługuje na podsumowanie...nawet jeśli z powodu mojego dążenia do rekordu świata w prokrastynacji miałabym je pisać aż do 2018.


Ilość przeczytanych książek: chwalę się, bo jest czym
A było ich 112 - to nie pomyłka autokorekty, tylko mój nowy rekord. Do tej pory udawało mi się rocznie przeczytać około 50-70 książek, ale gdzieś tak w okolicach lipca mocno podkręciłam tempo i tym razem dojechałam do mety z takim oto imponującym (tak myślę) wynikiem. Co mi pomogło - po pierwsze poświęcałam na czytanie naprawdę dużo czasu, wykorzystując każdą wolną chwilę. Po drugie - czytałam przede wszystkim na czytniku, a w ten sposób czytam o wiele szybciej. Po trzecie - samodzielnie zaczęłam trenować szybkie czytanie - pochwalę się, że całkiem nieźle mi idzie i juz widzę efekty ćwiczeń. W 2017 postaram się przeczytać jeszcze więcej - postawiłam sobie za cel 120 książek - może dzięki temu do śmierci przeczytam chociaż połowę tego, co bym przeczytać chciała.
Skoro juz wspomniałam o czytniku, zdradzę pewien przerażający fakt  - z tych 112 przeczytanych tylko 14 to książki "papierowe", reszta - wiadomo co. Nic nie poradzę, że stałam się czytelnikiem w prozaiczny sposób stawiającym na wygodę i praktyczność.


Ilość kupionych książek: rekord, ale w drugą stronę
Całe 9 nowych ksiązek. To również nie jest błąd autokorekty, ale mam tu na myśli jedynie książki tradycyjne. Ilość ebooków chyba jednak pominę milczeniem (powinnam mieć bana na porównywarkę cen ebooków oraz wszystkie sprzedające je internetowe księgarnie). Dlaczego tak mało książek "papierowych"? Ano znów wygrało praktyczne podejście do życia oraz smutny fakt, że nie mam już miejsca na półkach. Z radością donoszę jeszcze, że w tym roku do mojej biblioteczki dołączyły też trzy książki otrzymane w prezencie (uwielbiam dostawać książki, a wszyscy boją się mi je kupować) oraz jedna, którą wygrałam w konkursie na vlogu Wielki Buk (który, nawiasem mówiąc, gorąco polecam).


Najlepsze książki 2016 roku: nareszcie jest 10/10
Od jakiegoś czasu wygląda to tak: czytam książki dobre, bardzo dobre, od czasu do czasu słabe i - z premedytacją - bardzo złe. Ale od dawna nie przeczytałam książki idealnej, doskonałej, takiej która zachwyca od pierwszej do ostatniej strony. Nagle i niespodziewanie w kwietniu taka właśnie książka trafiła w moje ręce, a był to "Nieśmiertelny" Catherynne M. Valente. Swobodnie oparta na rosyjskim folklorze mroczna baśń, pełna magii - ale magii złej, niepokojącej, uzależniającej. Ta książka rzuca czar i nie pozwala się od siebie uwolnić. Niedawno przeczytałam ją po raz drugi - zauroczenie trwa. Nie potrafię nawet ubrać w słowa, dlaczego jestem nią tak zachwycona, dlaczego potrafię do bólu smakować każde jej słowo, każde jej zdanie. Miłość absolutna i bezwarunkowa.

Kolejna książka zasługująca na wyróżnienie jest już z zupełnie innej bajki. "Wszystkie lektury nadobowiązkowe" Wisławy Szymborskiej dawkowałam sobie powoli, małymi porcjami przez ponad pół roku, żeby jak najdłużej cieszyć się przyjemnością czytania. Z ponad 500 książek, o których Szymborska pisała w swoich felietonach niestety niewiele znalazłam pozycji, które ewentualnie chciałabym przeczytać, który to fakt jednakże mało mnie obchodzi. Bo cóż to za styl, co za erudycja, co za fenomenalne poczucie humoru! "Aktorzyna wzrostu przygruntowego" podbił moje serce na zawsze...Nie ma w tym zbiorze tekstów lepszych i gorszych, każdy z felietonów to prawdziwe mistrzostwo słowa pisanego. Zupełnie jakbyśmy mieli przed sobą wielkie pudełko czekoladek - każda inna, ale wszystkie przepyszne. Gdybym posiadała chociaż odrobinkę takiego talentu do pisania o książkach to już naprawdę nic więcej nie byłoby mi do szczęścia potrzebne.

Na koniec jeszcze kilka książek, które drużynowo zajmą najniższe miejsce na podium:
David Nicholls: "Jeden dzień"
Stał się cud: nie dość, że sięgnęłam po literaturę obyczajową, to jeszcze mi się spodobała. Zapewne dlatego, ze książka nie jest ckliwa i cukierkowa, raczej słodko-gorzka, zarówno do śmiechu jak i do płaczu. To historia nie tylko o miłości, ale przede wszystkim o przyjaźni w wersji damsko-męskiej, a ten motyw szczególnie w literaturze lubię. No i głowna bohaterka - irytująca w cudowny sposób i w irytujący sposób nieco do mnie podobna. Polecam, jeśli ktos ma ochotę na obyczajówkę nie obliczoną na wzbudzanie tanich emocji.

David Mitchell - "Atlas Chmur"
Sześć historii, pozornie ze sobą niezwiązanych, a każda z nich spokojnie mogłaby być materiałem na oddzielną książkę. I  każdą z tych książek przeczytałabym z przyjemnością. Głębokie i energiczne ukłony przed Davidem Mitchellem za mistrzowskie poruszanie się po tak różnych stylach literackich. Opowieść o pewnym wydawcy uwięzionym w domu starców to jedna z najzabawniejszych rzeczy, jakie miałam przyjemność czytać,a opowieść o Sonmi 451, dziewczynie-klonie, to kawał dobrego, przemyślanego s-f. "Atlas chmur" to doskonały przykład książki, w której zarówno treść jak i forma są na bardzo, bardzo wysokim poziomie. 

Bohumił Hrabal - "Auteczko"
Historia Hrabala i jego ukochanych kotów,  której piekielnie się bałam. I całkiem słusznie. Długo się do niej przymierzałam, aż w końcu zebrałam się na odwagę - w złym zdecydowanie momencie, gdy mieszkałam pod jednym dachem z kotem, wyjątkowo uroczym i kochanym. Książka jest dość krótka - ledwie 80 stron - ale spokojnie zdąży wywołać u czytelnika masę silnych i skrajnych emocji - od przerażenia po smutek, od obrzydzenia po złość. Wylałam nad nią półroczny zapas łez i rozpaczliwie tuląc w/w kota prawie do zadusiłam. Jedna z najbardziej wstrząsających ksiązek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Ciężko się po niej otrząsnąć. 


Najgorsze książki 2016: pułapka bestsellerów
Pewnego dnia usiadłam sobie, pomyślałam i doszłam do wniosku, że jestem bardzo, ale to bardzo do tyłu, jeśli chodzi o książkowe nowości i bestsellery ostatnich lat. Chcąc uchodzić za Osobę Na Wszelakiej Literaturze Znającą Się zaczęłam nadrabiać owe braki w orientacji w terenie. Naturalną koleją rzeczy było odkrycie, że rzesza czytelników może się czymś zachwycać, ja - już niekoniecznie. 
Pierwsze miejsce i tytuł absolutnie największego rozczarowania 2016 roku i w ogóle jednego z największych niewypałów, jakie w ogóle przeczytałam otrzymuje "Dwór cierni i róż" Sary J. Maas. Byłam w stanie wybaczyć tej ksiązce wiele: jakoś strawiłabym fakt, że historia naiwna a bohaterowie papierowi. To jakoś jednak niespecjalnie mi przeszkadzało, ale faktu, że w tej książce totalnie NIC SIĘ NIE DZIEJE juz nie jestem w stanie wybaczyć. Fantasy, które jest nudne jak flaki z olejem? Czy to jakiś żart? Jedyny moment, kiedy akcja nabiera tempa to sama końcówka książki, ale ja byłam już tak nią zmęczona i zirytowana, że żadnego wrażenia to na mnie nie wywarło. Nie rozumiem fenomenu tej książki i chyba nigdy nie zrozumiem...

Nad srebrnym medalistą w tej niechlubnej kategorii, czyli "Zanim się pojawiłeś" Jojo Moyes już się poznęcałam, więc tylko krótkie spostrzeżenie z perspektywy czasu: niezmiennie uważam, że było to bardzo przykre rozczarownie. Doceniam co prawda poruszenie trudnego tematu eutanazji na życzenie (wiem, spojler, ale czy jest jeszcze ktoś niewiedzący, jak się ksiązka kończy?), ale to za mało, żeby "Zanim się pojawiłeś" chociaż odrobinę zapadło mi w pamięć. Pozycja mocno przereklamowana.   

I wreszcie miejsce trzecie, ex aequo dla "Love, Rosie" Cecelii Ahern oraz "Dziewczyny z Dzielnicy Cudów". Pierwsza jest bliźniaczo podobna do "Jednego dnia" Davida Nichollsa, ale dużo, dużo słabsza. Druga - to urban fantasy, które zaintrygowało mnie przepiekną okładką i ciekawą alternatywną wizją Warszawy. Na tym jednak zalety książki się niestety kończą. Niby oryginalnie, a jednak wtórnie. 


"Małe życie": książka poza kategoriami
Mówiąc o roku 2016 nie sposób o nim nie wspomnieć. Po zapoznaniu się z bardzo trafnym spostrzeżeniem, że "Małe życie" to baśń (pozdrawiam autora tej jakże adekwatnej opinii) spojrzałam na tę książkę zupełnie inaczej i przestały mi przeszkadzać wady typu czarno biały świat czy nierealni bohaterowie - bo przecież tak to właśnie w baśniach jest. Nadal jednak podtrzymuję opinię, że to najbardziej wyczerpująca emocjonalnie książka jaką w życiu czytałam. Gdybym wcześniej wiedziała o niej to, co wiem teraz, gdybym wiedziała, że tak ją będę musiała odchorować...Szczerze? Nie sięgnęłabym po nią. 


Odkrycia roku: wyprawy w nieznane
O tym, że nowości i bestsellery nie gryzą (a w kazdym razie zdarza im się to rzadko) już wspomniałam. Kolejnym pouczającym doświadczeniem było sięgnięcie po literaturę młodzieżową, young adult i new adult (wciąż nie wiem jaka jest między nimi różnica, ale mniejsza o to)...Starałam się omijać szerokim łukiem schematyczne historie typu "ona, on i on" czy "dziewczyna z przeszłością i niegrzeczny chłopiec" i dzięki temu zapoznałam się z kilkoma naprawdę dobrymi pozycjami: "Porwaną pieśniarką" Danielle J. Jensen (YA fantasy, jakieś sto razy lepsze od "Dworu Cierni i Róż"), "Strażniczką Książek" Methild Glaser (szalenie sympatyczną opowieścią rozgrywającą się w świecie literatury) oraz - przede wszystkim - "Wszystkimi jasnymi miejscami" Jennifer Niven (poruszającą moją ulubioną tematykę zaburzeń psychicznych; płakałam na niej rzewnymi łzami). W planach kolejne, bo przekonałam się, że wcale nie jestem na taką literaturę za stara a w szufladce "young/new adult" kryje się naprawdę sporo niezłej literatury. Co ciekawe, taką etykietkę przypina się wielu książkom, które do tej kategorii nie do końca pasują - przykładem jest tu "Królowa Tearlingu" czy przeczytana już w tym roku "Margo" Tarryn Fisher. 
Na sam już koniec jeszcze jedno odkrycie - proszę się nie śmiać - jednak mogę czytać Stephena Kinga! Dawno temu przeczytałam "Carrie" i na tym się skończyło. Późniejsze traumy w postaci przeczytania "Odwiecznego wroga" Deana Koontza (dreszcz przerażenia) oraz obejrzenia filmu "Ring" (panika) sprawiły, że przez długie lata trzymałam się z dala od jakichkolwiek wytworów kultury, które mogłyby mnie choć odrobinę przestraszyć. Zmieniło się to, gdy podjęłam bohaterską próbę przebrnięcia przez "Lśnienie"...a potem już było z górki. Okazało się, że jednak mogę czytać horrory a do tego ksiązki Kinga szalenie mi się podobają. Bardzo odpowiada mi sposób, w jaki snuje swoje opowieści i jak kreuje bohaterów. Przyznam, że rzadko jest w stanie zmrozić mi krew w żyłach, częściej - skłonić do rozmyślań.


A na koniec...
Plany na 2017 rok
Po pierwsze: ilość - skoro w 2016 udało się przeczytać 112 książek, na ten rok planuję 120, licząc na to, że może uda się więcej.
Po drugie: re-readingi - jedną książką w każdym miesiącu będzie coś, co już przeczytałam; chcę w ten sposób sprawdzić, jak po latach może zmienić się odbiór książki, kilka też po prostu chciałabym sobie przypomnieć. 
Po trzecie: trenować pilnie szybkie czytanie - zapewniam, że nie odbiera przyjemności z czytania, wręcz przeciwnie. A że książek do przeczytania raczej przybywa niz ubywa, szybsze tempo mile widziane. Za rok szykuje się bardzo zacne (i długie) podsumowanie :)


poniedziałek, 5 września 2016

Podsumowanie Czytelnicze - Sierpień - część pierwsza

Zgodnie z deklaracją "koniec miesiąca, siadam i piszę' zapraszam na podsumowanie sierpniowe. Zacznę od tego, że troszkę się pochwalę (a co!), ponieważ udało mi się w sierpniu przeczytać aż 20 ksiązek, co w moim przypadku jest chyba rekordem wszechczasów. To był totalnie książkowy miesiąc, czytało mi się bardzo szybko a do tego nie uświadczyłam żadnych spektakularnych rozczarowań. Daj borze zielony i szumiący, żeby takie tempo utrzymać do końca roku.

Sierpień zaczęłam od naprawdę mocnej lektury - "Małego życia" Hanya Yanagihary. Już miesiąc minął od jej ukończenia, a ja wciąz jeszcze się do końca psychicznie nie pozbierałam. Planowałam napisać dłuższą i bardziej szczegółową recenzję, ale niestety, nawet myślenie o tej książce (ba! sam widok okładki) powoduje u mnie spadek nastroju. Spodziewałam się po "Małym życiu" dobrze skonstruowanej historii o przyjaźni, która owszem, będzie poruszająca i może nawet trudna w czytaniu...ale rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Powieść Yanagihary to najbardziej wyczerpująca psychicznie pozycja, z jaką miałam do czynienia - a uwierzcie, że ja nie stronię od lektur, które pozostawiają w psychice czytelnika głębszy ślad. W "Małym życiu" znajdziemy piękny portret przyjaźni niemal idealnej, przyjaźni na dobre i złe, ale dla mnie powieść ta mówi przede wszystkim o traumie, psychicznym cierpieniu, walce z demonami przeszłości. Stawia pytania nie o to, jak ból psychiczny pokonać, ale o to, czy w ogóle jest to możliwe. Daje czytelnikowi wgląd w psychikę człowieka, który został złamany, który cierpi tak, że aż trudno to sobie wyobrazić. Do tego autorka porusza również trudny temat samookaleczeń, który wciąz rzadko pojawia się w literaturze, a juz na pewno w literaturze czytanej masowo - i chwała jej za to. Jednak pomimo ilości emocji i wzruszeń jakich dostarczyło mi "Małe życie" nie nazwałabym go arcydziełem literatury. Niestety, gdy już emocje nieco opadną, wychodzą na jaw wady książki - jak chociażby czarno-biały świat, papierowe postaci, nadmierne epatowanie okrucieństwem. W związku z tym mam problem, komu właściwie "Małe życie" polecać. Ci, którzy szukają literatury na wysokim poziomie, mogą się rozczarować. Czyelnicy bardziej wrażliwi mogą najzwyczajniej w świecie nie dać "Małemu życiu" rady.

Po tak traumatycznych przejściach z książką potrzebowałam czegoś lekkiego i relaksującego - wybór padł na serię "Percy Jackson i bogowie olimpijscy" Ricka Riordana. Tak, proszę się nie śmiać, zaczęłam czytać literaturę młodzieżową, pomimo że do młodzieży już od bardzo dawna się nie zaliczam, a jeśli chodzi o rzeczonego Percy'ego - to różnica wieku między nami jest taka, że na upartego mogłabym być jego mamą. Jednak juz przy "Igrzyskach śmierci" odkryłam, że czytanie "młodzieżówek" to świetna rozrywka i relaks o wiele dla mnie lepszy niż, dajmy na to, romanse albo chic lit. Do serii Riordana jak magnes przyciągnęło mnie hasło "mitologia grecka", ponieważ mity greckie uwielbiałam jako dziecko. Pomysł, aby świat współczesny połączyć ze światem greckich bogów i herosów okazał się być strzałem w dziesiątkę i zauroczył mnie totalnie. Pochłonęłam wszystkie pięć tomów błyskawicznie, przymykając oko na nasuwające się co i rusz skojarzenia z Harrym Potterem. Przygody Percy'ego wciągają niesamowicie a możliwość przypomnienia sobie greckiej mitologii sprawia radość nawet czytelnikowi, który lata nastoletnie ma już dawno za sobą.

Cykl "Królowa Tearlingu", którego dwa tomy były moimi kolejnymi sierpniowymi lekturami, również możnaby zaliczyć do literatury młodzieżowej, biorąc pod uwagę wiek głównej bohaterki. Powieści Eriki Johansen to jednak coś więcej niż historie spod znaku young adult fantasy. Kelsea Glynn kończy dziewiętnaście lat i w tym dniu wypełnia się jej przeznaczenie: opuszcza swoją zastępczą rodzinę, z którą żyła w ukryciu i wyrusza w podróż u kresu której czeka na nią tron królowej Tearlingu. Jak ze sprawowaniem rządów poradzi sobie młoda, naiwna dziewczyna, która o rządzeniu większego pojęcia nie ma? Nie będzie z pewnością lekko, łatwo i przyjemnie. Kelsea daleko bowiem do idealnej heroiny, której wszystko się udaje...W "Królowej Tearlingu" mamy wszystko, czego wymagać można od dobrego fantasy - wciągającą, rozbudowaną akcję, dopracowany i ciekawy świat, bohaterów, którzy nie są płascy i papierowi. Do tego dużo intryg i polityki, znalazło się też miejsce dla odrobiny erotyki w dobrym stylu. W przypadku powieści wielotomowych często bywa tak, że pierwszy tom jest najlepszy. Tutaj niespodzianka - pierwszy tom jest bardzo dobry, ale drugi bije go na głowę. Na jesieni ma pojawić się tom trzeci - czekam z niecierpliwością, a czekanie umilać sobie będę polecaniem "Królowej Tearlingu" wszystkim, którzy cenią dobre,dojrzałe fantasy.

Kolejne moje lektury świadczą o tym, jak spontanicznie potrafię sięgać po książki, zmieniając przy tym gatunki literackie jak rękawiczki. Zaraz po "Królowej Tearlingu", niemal z marszu, mając w głowie jeszcze historię Kelsea, sięgnęłam po...thrillery medyczne Tess Gerritsen. W ogóle nie miałam ich w swoich czytelniczych planach, po prostu nagle i niespodziewanie naszła mnie ochota na kryminalne zagadki, co od czasu do czasu mi się zdarza. W trzy dni pochłonęłam trzy tomy cyklu Rizzoli/Isles: "Chirurga", "Skalpel" oraz "Grzesznika". Czytałam do upadłego, do utraty tchu, wciągając się bez reszty w tropienie morderców. Niestety, już po skończonej lekturze moje wrażenia były takie, jak to często bywa u mnie po przeczytaniu kryminału - dobra rozrywka i nic ponadto. Książki Gerritsen nie zapadły mi mocniej w pamięć, głównie przez brak wyrazistych bohaterów. Takie już widać moje szczęscie, nie mogę trafić na kryminały/thrillery, które jakoś wyróżniłyby się na tle innych...

Na Tess Gerritsen zakończę pierwszą część podsumowania sierpnia - postanowiłam podzielić je na dwie części, aby posty nie ciągnęły się w nieskończoność i nie zmęczyły Szanownych Czytelników. Zapraszam wkrótce na część drugą, a w niej - ciąg dalszy przygód z kryminałami oraz bliskie spotkania  z powieścią historyczną.

niedziela, 31 lipca 2016

Czytelnicze Podsumowanie Miesiąca - Lipiec

No, doprawdy sama już nie wiem, jak się zmusić do regularnego pisania postów. Moje lenistwo i brak systematyczności wołają o pomstę do nieba. Może ktoś z batem powinien nade mną stać? Nie przyznam się, ile postów pisać zaczęłam, ale nie skończyłam, bo...bo tak. Ech, weź się kobieto w garść. Tyle dobrych książek nie doczekało się nawet jednego zdania na swój temat. Wstyd, wstyd, wstyd (w tym miejscu powinna się pojawić septa z "Tańca ze smokami" Martina, wraz z kultowym dzwonkiem). Aby jakoś się zmobilizować do wiekszej regularności w odkurzaniu tego miejsca z pajęczyn obmyśliłam sobie comiesięczne podsumowania przeczytanych ksiązek. Miesiąc bowiem kończy się ...co miesiąc, zawsze i nieodwołalnie i nie ma zmiłuj. Od dziś zatem - ostatni dzień miesiąca, siadam i piszę. W ten sposób żadna książka nie zostanie pominięta i zapomniana. Bez zbędnego przedłużania przedstawiam zatem Podsumowanie Lipca.

 Który zaczęłam od czegoś, co od kilku już lat robię niestety bardzo rzadko - od ponownego przeczytania książki, którą czytałam już wcześniej. Zrezygnowałam prawie zupełnie z re-readingów (wyjątek stanowią Saga o Wiedźminie, Pieśni Lodu i Ognia oraz Tolkien) mając na uwadze szalone ilości nowych książek czekających na mojej półce. Tym razem postanowiłam jednak zrobić wyjątek dla Michaela Fabera i "Szkarłatnego płatka i białego", ktorą to książkę czytałam w zamierzchłej przeszłości. Tak zamierzchłej, że niewiele pamiętałam z fabuły, jedynie ogólne wrażenie, jakie książka na mnie zrobiła - a było to wrażenie bardzo, ale to bardzo pozytywne. Postanowiłam sobie zatem "Płatek' przypomnieć i ponownie dałam się oczarować rozgrywającej się w dziewiętnastowiecznym Londynie opowieści o młodej prostytutce Sugar, która z głównej atrakcji domu publicznego przy Silver Street awansuje do roli kochanki Williama Rackhama, bogatego właściciela firmy perfumeryjnej, stając się z czasem guwernantką jego małej córeczki Sophie. Historia Sugar wciąga nas od pierwszej strony, aż do zaskakującego zakończenia, jakiego się nie spodziewałam, jednak to nie sama fabuła jest najmocniejszą stroną powieści. Tym, za co najbardziej ją cenię są kreacje bohaterów, postaci z krwi i kości, z których żadna nie jest czarno-biała. Oto Sugar - kobieta upadła, spryta, przebiegła i jak na dziewczynę z nizin społecznych, diablo inteligentna i oczytana. Jej kochanek, William Rackham - postać budząca chyba najbardziej skrajne emocje, przynajmniej moje, w moim mniemaniu antypatyczny, dwulicowy a jednocześnie budzący litość. Agnes, żona Williama - modelowy przykład 'kobiety wiktoriańskiej', ogarnięta obłędem histeryczka, której zachowanie irytuje czytelnika do granic możliwości, a zarazem nieszczęsna ofiara swoich czasów, której czytelnik współczuje. Do tego mamy ponadto wierny, naturalistyczny obraz Londynu epoki wiktoriańskiej i język, idealnie pasujący do opowiadanej historii - piękny i bogaty a jednocześnie wulgarny i brutalny. To wszystko składa się na naprawdę rewelacyjną powieść, która zachwyca i zmusza do refleksji i którą gorąco polecam.

 Czego nie mogę niestety powiedzieć o mojej kolejnej lipcowej lekturze..."Zanim sie pojawiłeś" Jojo Moyes atakowała mnie ze wszystkich stron, z blogów, portali o literaturze, z facebooka a jakby mało tego było, to jeszcze z plakatów reklamujących ekranizację. Wszyscy czytają, wszyscy się wzruszają, wszyscy zachwycają...a że ja miałam ochotę na coś z literatury obyczajowej, postanowiłam dołączyć do rzeszy czytelników Moyes. Już w połowie czytania zastanawiałam się, czy to ze mna jest coś nie tak, czy z książką. Czy to ja stałam się taka mało wrażliwa, czy to książka, mimo tych wszystkich ochów i achów, wcale nie jest taka rewelacyjna? Nietety, 'Zanim się pojawiłeś' nie poruszyła mnie, nie wywołała fontanny łez, nie zmusiła do refleksji. Pomysł na książkę bardzo dobry - młoda dziewczyna, która właśnie straciła pracę zostaje opiekunką młodego mężczyzny, dotkniętego paraliżem czterokończynowym. Autorka porusza do tego kilka istotnych problemów - przede wszystkim kwestię eutanazji, ale też poszukiwania siebie i celu w życiu, kształtowania swojego losu. Jednak sposób, w jaki Moyes zrealizowała swój pomysł na książkę nie powala na kolana. Moim zdaniem, nie udźwignęła zadania, jakie przed sobą postawiła. Język powieści nie zachwyca a w stylu pisania autorki nie ma nic przykuwającego uwagę. Bohaterowie nie zapadają w pamięć, pomimo ewidentnych prób przekonania czytelnika, że są oryginalni i wyjątkowi. Brak scen chwytających za serce, jakich spodziewałam się po takim wyciskaczu łez. Poniekąd rozumiem zachwyty nad 'Zanim się pojawiłeś', bo sama historia ma potencjał, dla mnie to jednak stanowczo za mało. Bardzo przykre rozczarowanie, bo mimo, że ogólnoświatowe uwielbienie dla książek nigdy nie jest dla mnie czymś zachęcającym, do tej byłam wyjątkowo pozytywnie nastawiona.

 Wpadka z "Zanim się pojawiłeś' mogła skutecznie zniechęcić mnie do czytania uwielbianych przez wszystkich bestsellerów. Zaraz po niej sięgnęłam jednak po "Igrzyska śmierci" Suzanne Collins i...przepadłam. Jako ciekawostkę powiem, że do tej pory nie tylko nie czytałam 'Igrzysk', ale też nie oglądałam ekranizacji. Co więcej - nie miałam nawet pojęcia, o czym trylogia Collins jest, ponieważ jeśli jakieś spojlery do mnie docierały, mój mózg ich nie rejestrował. Tak więc, po 7 latach od pierwszego wydania zabrałam się za czytanie 'Igrzysk' w totalnej niewiedzy tego, czego mogę się spodziewać. Książka wciągnęła mnie niesamowicie, przeczytałam wszystkie trzy tomy właściwie za jednym zamachem i miałam z lektury taką radość, jakiej przy czytaniu naprawdę już dawno nie miałam. To było niczym w czasach pierwszego czytania Harry'ego Pottera, gdy czytało się kilkanaście godzin z wypiekami na twarzy, lecąc przez ksiązkę na łeb, na szyję. "Radość' może nie jest tu najwłaściwszym słowem, ponieważ 'Igrzyska' nie są wcale książką lekką, łatwą i przyjemną, raczej dość mroczną, ponurą i miejscami autentycznie smutną. Mnie w każdym razie kilka scen wzruszyło naprawdę mocno. Teoretycznie trylogia zaliczana jest do literatury młodzieżowej, ale absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, aby sięgał po nią i czytelnik starszy. Nie jest to oczywiście literatura wybitna, ale sprawdzi się idealnie, jeśli szukacie historii wciągającej, a przy tym niegłupiej, sprawnie napisanej i zapadającej w pamięć.

Mocno mieszane uczucia mam wobec "Osobliwych i cudownych przypadków Avy Lavender" Leslye Walton. To kolejny tegoroczny bestseller, na temat którego zachwyty docierają do mnie z różnych stron. Ja również jestem zachwycona...ale nie do końca. Ava Lavender urodziła się ze skrzydłami, choć nie jest ani aniołem, ani ptakiem. Skrzydła nie są dla niej darem, a z czasem stają się przekleństwem. Ava posiada dość liczną rodzinę, której losy stanowią znaczącą część książki - i jest to moim zdaniem jej zasadniczy mankament. Za mało jest w "Przypadkach Avy Lavender" samej Avy, zwłaszcza, że historia rodziny Roux czytelnikom, którzy znają "Czekoladę" Joanne Harris wydać się może mało oryginalna. Gdyby autorka więcej miejsca poświęciła Avie, książka byłaby o wiele lepsza. Zwłaszcza, że napisana jest naprawdę przepięknym językiem, pełna zdań, które zapadają w pamięć. Idealnie wymierzone są proporcje między tym co realne, a tym, co magiczne. No i scena, która stanowi moment kulminacyjny powieści...dosłownie wbiła mnie w ziemię. Dwie strony, które zaparły mi dech; przeczytałam je już kilka razy, tak ogromne zrobiły na mnie wrażenie...Pomimo pewnej wtórności i nieco nużących i dłużacych się fragmentów, "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender" polecam wielbicielom realizmu magicznego i marzycielom lubiącym baśniowe klimaty.

I wreszcie na koniec książka, którą polecam bez żadnego 'ale' - "Sekretne życie pszczół" Sue Monk Kidd. Tutaj już nie będzie narzekania, jedynie same zachwyty. Urzekła mnie i zachwyciła historia czternastoletniej Lily, która ucieka od okrutnego ojca i znajduje bezpieczne schronienie w domu August, June i May - trzech czarnoskórych sióstr. To naprawdę piękna opowieść o samotności, głodzie miłości i cierpieniu. O tym jak ważne jest wybaczanie i zaufanie. O kobiecej przyjaźni i sile z niej płynącej (a to wszak jeden z moich ulubionych tematów w literaturze). O rasizmie i nietolerancji. Autorka  podejmuje naprawdę wiele ważnych tematów i pisze o nich bez sztuczności, ckliwości i nadmiernego patosu. Wzrusza, nie grając w tani sposób na emocjach czytelników.  Mądra, ciepła książka. Zdecydowanie najlepsza z przeczytanych w tym miesiącu.

Podsumowując: lipiec to siedem przeczytanych książek - liczyłam na więcej, ale nie jest źle. Tylko jedno rozczarowanie - ale za to największe dotychczas w tym roku. Odkryłam wreszcie 'Igrzyska śmierci' i postanowiłam przy okazji sięgać od czasu do czasu po literaturę młodzieżową - mam już upatrzonych kilka tytułów. W lipcu zaczęłam też odwiedzać blogi i vlogi o książkach, co do tej pory robiłam sporadycznie; teraz zaczytuję się i eee...'zaoglądowywuję' w recenzjach. Książek na liście do przeczytania przybywa więc w postępie geometrycznym. Mogę zatem uznać lipiec za miesiąc udany dla mnie jako czytelnika. Oby sierpień był jeszcze lepszy.

wtorek, 13 października 2015

Post bez tytułu, bo nie mam na niego pomysłu.

Tak się mi w życiu złożyło, że w związku z rezygnacją z pracy obdarowana zostałam całą masą, a wręcz nadmiarem wolnego czasu. A co się robi, jak się jest mną i ma się wolny czas?

Się czyta, oczywiście. Jak widać, czasu jest na tyle, że jeszcze wystarczy na napisanie o kilku książkach, które ostatnio wywarły na mnie dobre albo złe wrażenie (tych dobrych będzie więcej). Załapie się też kilka z zamierzchłej przeszłości. W tym momencie jestem już bliska pobicia rekordu ilości książek przeczytanych w ciągu roku...tak, wiem, że nie ilość, a jakość, ale jakość w tym roku też pierwszorzędna - nie licząc kilku gniotów, przeczytanych celowo i z premedytacją, w celu przekonania się na własne oczy, że to naprawdę gnioty. Przemilczę, co to dokładnie było.

Zanim o książkach, jeszcze o jednej rzeczy, dzięki której w tym roku czytam jak szalona. Czytnik ebooków, dla wielu ludzi marny substytut PRAWDZIWEJ książki, rozwiązanie w ostateczności na podróż - uwaga, teraz będę bluźnić - u mnie powoli zaczyna wygrywać z tradycyjnymi książkami. Powodów, dla których tak się dzieje jest tyle, że spokojnie wystarczyłoby na osobną notkę, która być może nawet kiedyś powstanie. I uwierzcie, wygoda w podróży jest wśród nich najmniej istotna (bo gdzie ja podróżuję?). Dzięki czytnikowi uzyskałam dostęp do ogromnej ilości książek, których normalnie nie kupiłabym ze względu na to, że już naprawdę nie mam gdzie ich trzymać. Teraz mam dodatkową półkę o nieograniczonej pojemności i dwa razy większy wybór książek do czytania.

Wracając do tematu właściwego...Tak jak poprzednio, książki opisywane będę grupować, ale tym razem postaram się chociaż odrobinę przybliżać ich fabułę, bo ostatnio z tego zrezygnowałam i nie wyszło to najlepiej. Obiecuje poprawę, chociaż nie-na-wi-dzę streszczać fabuły. Ale czego się nie robi dla innych...no to jedziemy.

1. Psychiatryczne pamiętniki
Zaczynam od tego, co się w ostatniej notce nie zmieściło. Przeczytałam już w życiu naprawdę sporo powieści o chorobach i zaburzeniach psychicznych i w pewnym momencie zaczęłam odczuwać lekki przesyt. Obecnie już rzadko po tego typu literaturę sięgam. Jakiś czas temu przydarzyła mi się jednak taka sympatyczna rzecz - za pośrednictwem portalu LubimyCzytać dostałam wiadomość od osoby zupełnie mi obcej, z rekomendacją kilku książek o tematyce 'okołopsychiatrycznej'. Ładnie oczywiście podziękowałam, ale chyba powinnam wysłać jeszcze oddzielne, specjalne podziękowania- za polecenie "Dziury w bucie" Magdaleny Kobis. Książka na pierwszy rzut oka podobna do innych "psychiatrycznych pamiętników" - to historia dziewczyny, która z powodu urojeń trafia do paryskiego szpitala psychiatrycznego. Jednak w miarę, jak lektura zaczyna nas wciągać (a wciąga niesamowicie) coraz bardziej zaczynamy dostrzegać, że to coś zupełnie nowego i wyjątkowego. Po pierwsze - dystans, z jakim autorka opisuje swoje przeżycia (bo "Dziura w bucie" jest właściwie autobiografią"). Dystans, a ośmielę się nawet stwierdzić, że czarny humor. Książki o szpitalach psychiatrycznych zazwyczaj są ciężkie, smutne i przytłaczające - a tu na dzień dobry dostajemy rozdział o "zoo dla psychotyków". Z zaburzeń psychicznych śmiać się oczywiście nie wypada...ale lubię i doceniam, kiedy ludzie potrafią na swoje problemy w taki sposób spojrzeć. Co jeszcze oryginalnego tu mamy? Styl - nie przedstawienie faktów w stylu reportażowym, raczej lekko chaotyczny pamiętnik, miejscami niczym powieść sensacyjna. Podsumowując - ciężki temat, ale uchwycony z zupełnie innej, nowej strony. W tym roku powinna zostać wydana kontynuacja "Dziury", w planach jest jeszcze tom trzeci. Czekam z taką samą niecierpliwością jak na "Wichry zimy" Martina;)

Za polecenie "Białych róż dla Matyldy" Magdaleny Zimniak dziękuję z kolei mojej mamie. Książka nie może pochwalić się jakoś specjalnie oryginalną fabułą - ot, taka sobie historia kobiety która po śmierci rodziców odkrywa rodzinne tajemnice - w tym również chorobę psychiczną jednego z krewnych  - nie zdradzę jaką. Książka jako całość nie należy też do najlepiej napisanych. Właściwie dlaczego w ogóle ją polecam? Ano dlatego, że całą historię poznajemy na dwa sposoby: poprzez narrację głównej bohaterki, Beaty oraz za pośrednictwem pamiętnika innej bohaterki. I to właśnie pamiętnik jest odpowiedziany za to, że o tej książce w ogóle piszę. To jest dosłownie kilkanaście, może kilkadziesiąt stron ale daję słowo - czegoś tak mocnego na temat choroby psychicznej dawno już nie czytałam. Szczękę zbierać musiałam gdzieś z okolic skarpetek. Książkę czyta się w trymiga, więc czasu straconego niewiele, a dla owego pamiętnika naprawdę warto.

2. Bajki dla dużych dzieci
Trafiam czasem na takie książki, które sprawiają, że od razu po przeczytaniu mam ochotę usiąść i coś o nich napisać, do tego opowiadam o nich wszystkim dookoła (oprócz pań w osiedlowym sklepie spożywczym, bo są niemiłe i nie lubią ze mną rozmawiać). Tak było z "Księgą rzeczy utraconych" Johna Conolly'ego. (Dlaczego od razu nie podzieliłam się wrażeniami? Hmm..). Czy macie ochotę znaleźc się w miejscu, gdzie książki żyją, rozmawiają ze sobą i domagają się, aby je czytać? Tak myślałam. Zapraszam zatem do pokoju dwunastoletniego Davida, niedawno osieroconego przez matkę, niepotrafiącego zaakceptować nowej żony ojca. Chłopiec szuka zapomnienia w książkach, które żyją, czują, potrafią się smucić i złościć. Początek historii to właściwie jedna wielka oda pochwalna ku czci książek - i to już w sumie wystaczyło, żeby mnie oczarować. Najważniejsze jednak jest to, co dzieje się za tajemniczym przejściem ukrytym w ogrodzie. Przez nie David trafia do magicznego świata, zamieszkiwanego przez całą plejadę postaci baśniowych postaci. Spotykamy więc trolle, harpie, wilki i bliższe ludziom wilkony, poznajemy alternatywne wersje znanych baśni (okazuje się, że to Czerwony Kapturek uwiódł wilka a siedmu towarzyszy krasnoludków ukrywa niewygodną prawdę o tym, kto otruł Królewnę Śnieżkę). Żeby nie było zbyt przyjemnie, krew leje się całkiem wartkim strumieniem, a i ofiar śmiertelnych też niemało. Elementy baśni i horroru są idealnie wyważone i w efekcie otrzymujemy przejmującą i mądrą baśń dla dzieci - ale raczej tych dużych.
Jeszcze tylko mała anegdotka - czytałam tę książkę na czytniku i przez cały czas borykałam się z problemem - czytnik w ogóle nie chciał się wyłączyć. Myślałam, że go popsułam, ale potem przyszło olśnienie - to książka chce, żebym ją czytała i nie pozwala, żeby ją odłożyć:) (to dowodzi również, że czytnik to też książka i ma duszę, a przynajmniej mój...)

W przypadku kolejnej ksiązki od razu ostrzeżenie. "Abarat" Clive'a Barkera to czterotomowy cykl, z którego dwa pierwsze tomy dostępne są po polsku, trzeci wyłącznie po angielsku - polskie wydawnictwa, nie wiedzieć czemu, nie były już nim zainteresowane, natomiast czwarty dopiero się pisze. Czy w takim razie warto w ogóle zagłębiać się w lekturze książki, której ciągu dalszego być może nie będzie nam dane poznać? W przypadku 'Abaratu' jak najbardziej - poznamy w ten sposób fascynującą historię Candy, dziewczyny, która trafia - nie całkiem przypadkowo - na Abarat, archipelag dwudziestu pięciu wysp. Właściwie to jedynie połowę historii, ale tak naprawdę fabuła często schodzi tutaj na drugi plan, ustępując samemu opisowi Abaratu, miejsca wyjątkowo oryginalnego. Na jednej z wysp Candy spotyka istotę, "która miała chyba langustę za matkę i Picassa za ojca" i ten opis spokojnie można rozciągnąć na cały świat opisany przez Barkera. Mam takie nieśmiałe wrażenie, że autor książkę pisał na lekkim tripie, tak bardzo jest dziwaczna, absurdalna i pokręcona. W tej książce nie dziwi absolutnie nic, cokolwiek by się nie zadziało. Naprawdę warto sięgnąć po te dwa pierwsze tomy, modląc się w duchu, że może kiedyś...

3. Mroczna kraina feminizmem zwana
Szukając książek do swojej kolekcji "O kobietach dla kobiet" zapuściłam się w pewnym momencie w dość mroczne rewiry. Tworzenie owego zbioru zaczęło się niewinnie - od Sylvii Plath, Anais Nin, zahaczyło o psychologię, biografie, a skończyło w tajemniczym miejscu, nad którym wisi wielki neon głoszący "Uwaga, Feminizm". Dzięki odwiedzeniu owych terenów zapoznałam się miedzy innymi z książką o historii feminizmu, kilkoma "feministycznymi bibliami" oraz całkiem pokaźną ilością książek pod tytułem "Wagina" (mam na półce trzy takie plus "Monologi Waginy" - kto mnie przebije?). Przeczytanie tego wszystkiego na raz troszkę zaszkodziło mnie oraz mojemu otoczeniu. Nie próbujcie tego same w domu, bo co za dużo, to niezdrowo...Wszystko na szczęscie dobrze się skończyło, dzięki czemu mogę teraz chłodnym okiem na owe lektury spojrzeć.
Zacznę od "Reakcji" Susan Faludi, jednej ze wspomnianych "biblii feministycznych". Siedmiuset stronnicowe tomiszcze, które czyta się migiem i z wypiekami na twarzy, lekturze towarzyszyć mogą jednak niekontrolowane wybuchy wściekłości, chęć rzucenia czymś o ścianę, wytrącenie z równowagi, wyjście z siebie i stanięcie obok, ewentualnie chęć eksterminacji części ludności (i wcale nie chodzi tylko o mężczyzn...). Ksiązka przytacza fakty tak smutne i szokujące, że aż trudno w nie uwierzyć, może nawet momentami się nie wierzy. Wygodniej byłoby założyć, że autorka jest niewiarygodna, nagina fakty i tak dalej. Obawiam się jednak, że wszystko jest zbyt dobrze udokumentowane, aby mogło być poddane w wątpliwość. Z punktu widzenia osoby nieobeznanej jednak na poziomie przynajmniej zaawansowanym z teorią i historią feminizmu czytelnikom do mnie podobnym "Reakcję" gorąco polecam, ale proszę jednak czytać na spokojnie i po każdym rozdziale głęboki oddech.

(W tym miejscu miała znaleźć się krótka recenzja porównawcza książek pod wspólnym tytułem "Wagina". Uznałam jednak, że pewnie i tak nikt nie będzie nimi zainteresowany, w związku z tym przechodzę do kolejnego punktu programu.)

4. Najcięższe z najcięższych
Czyli na koniec to, co lubię najbardziej. Zazwyczaj długo się waham, zanim sięgnę po książkę autora-noblisty. Zwyczajnie boje się, że okaże się zbyt trudna, "za wysokie progi". Na szczęście powoli zaprzyjaźniam się z laureatami Nagrody Nobla - przeżyłam juz miłe i wcale nie onieśmielające spotkania z Orhanem Pamukiem, Mario Vargas Llosą, powoli nawiązuję nić porozumienia z Elfriede Jelinek. Ostatnio zdecydowałam się na zapoznanie z Johnem Maxwellem Coetzee i jego "W sercu kraju". Było ciężko, bardzo ciężko. Problemem jednak nie stało się to, że go nie zrozumiałam. Niesamowicie mroczną, ponurą i depresyjną historię starej panny, mieszkającej na odludnej farmie w Afryce zrozumiałam po prostu przez pryzmat siebie, zrozumiałam aż za bardzo. Ktoś powiedziałby może, że nie tak się czyta wybitną literaturę, że się do niej tak emocjonalnie nie podchodzi, że to profanacja (słyszałam i takie głosy). Trudno, czytam tak jak czytam, zmieniać tego nie zamierzam, jak również nie zamierzam ukrywać, że "W sercu kraju" rzuciło mną o ścianę. Zapewne nie każdy tak tę książkę odbierze, ale z pewnością zostanie doceniona przez tych czytelników, którzy lubą mocne, trudne lektury, w których rzeczywistość przeplata się z szaleństwem.

Z kolei "Profil mordercy" Paula Brittona zainteresuje na pewno każdego, kogo interesują sprawy kryminalne i policyjne śledztwa, aleprzypuszczam, że nie każdy da radę go przeczytać. Tytułowi mordercy to w większości przypadków wyjątkowi zwyrodnialcy, głęboko zaburzeni psychicznie. Szczególnie kobietom niełatwo może przyjść lektura tej książki, ponieważ - niestety - to właśnie najczęściej one są ofiarami makabrycznych morderstw opisanych przez Brittona, a do tego - żadne zaskoczenie - większość tych morderstw dokonano na tle seksualnym . Ja sięgnęłam po nią na fali zainteresowania sprawami kryminalnymi, doczytałam do końca i nie żałuje, aczkolwiek lekturę mocno przeżyłam - a jak ja lekturę mocno przeżywam to znak, że "coś się dzieje". Po "Profilu mordercy" nieco łatwiej czytało mi się "Zbrodnię niedoskonałą" Katarzyny Bondy i Bogdana Lacha - podobna tematyka, mniej makabrycznych opisów, wszystkie opisane sprawy z naszego własnego, polskiego podwórka.

No i to byłoby na tyle. Poprzednio obiecałam jeszcze kilka ciepłych słów o totalnych gniotach, które przeczytałam, ale z pewnych względów obietnicy nie dotrzymam. Za to mogę obiecać następny odcinek a w nim:
- O tym jak zasnąć z nudów nad książkami o seksie
- Kilka wesołych książek czyli "Alleluja, nareszcie coś dla normalnych ludzi"
- O tym, co gniotem nie jest ale mnie rozczarowało
- I pewnie coś jeszcze - zależy, co do tego czasu zdążę przeczytać.

Tym czasem żegnam się, do następnego razu :)

sobota, 15 sierpnia 2015

Kilka książek ostatnich...ups, 20 miesięcy.

Ups, bo nieładnie coś zacząć i porzucić...Co mogę na swoje usprawiedliwienie powiedzieć? Tylko tyle, że słomiany zapał i brak systematyczności dotyczy wszystkich dziedzin mojego życia. To wcale nie brak czasu, brak weny, brak ciekawych książek do opisania czy inne przeszkody, po prostu lenistwo i "niechciejstwo". Kilka razy czytałam w tym czasie coś naprawdę porywającego (albo coś koszmarnie kiepskiego) i już, już chciałam siadać do pisania, podzielić się wrażeniami - i na chęciach się kończyło. Niedawno znów coś takiego mi się przytrafiło i powiedziałam sobie "Dość. Siadam i piszę, bo w końcu dojdzie to tego, że powstanie wpis pt "Najlepsze książki ostatnich 10 lat".

Tak więc przed Wami przegląd najlepszych, najciekawszych, najbardziej intrygujących książek, które przeczytałam w ciągu ostatnich 20 miesięcy, czyli od czasu ostatniej mojej tutaj aktywności. Kilka kiepskich też się znajdzie. Kolejność chronologiczna nie obowiązuje, za to pogrupowałam książki tematycznie - jak ktoś ma uczulenie na konkretny typ literatury będzie sobie mógł odpowiedni fragment ominąć. Staram się nie streszczać fabuły, bo robić tego nienawidzę - po dokładniejsze opisy odsyłam do innych obszarów internetowych.


1. Psychologia, okołopsychologia i pseudopsychologia
Nie czytam już tyle co dawniej książek z zakresu "samopomocy" tudzież "samodoskonalenia", od jakiegoś czasu stawiam raczej na "jak okiełznać nieprzyjazne środowisko życia". I w tym temacie pierwsze rozczarowania : "Emocjonalne wampiry" A. Bernsteina oraz "Toksyczne przyjaciółki" S. Shapiro-Barash. Wampiry emocjonalne (wraz z odmianą "przyjaciółki-strzygi") żyją, mają się dobrze (warto pamiętać, że również w nas samych), walczyć z nimi trzeba, bo potrafią uprzykrzyć a nawet i zniszczyć życie. Mnie niestety żadna z tych książek w walce nie pomogła. Niestrawny styl w jakim zostały napisane ('Wampiry': żartobliwy, ale w irytujący sposób; "Przyjaciółki": ciągłe nawiązania do kompletnie mi obcych tworów współczesnej popkultury) plus rady, moim zdaniem, nieprzydatne. Ja dodatkowo nie znalazłam w nich tych typów "toksyn", z którymi przyszło mi się zmierzyć.

Bardzo dobry i pomocny okazał się za to "Szantaż emocjonalny" S. Forward i D. Frazier, który przygotowuje do radzenia sobie zarówno z lżejszymi jak i naprawdę ciężkimi przypadkami "trudnych osobowości" i wyposaża w przeogromny arsenał broni skuteczniejszych niż czosnek i kołek osikowy. Polecam wszystkim, nawet jeżeli nie macie obok siebie szantażysty, manipulatora ani socjopaty. W życiu trzeba być przygotowanym na wszystko.

Po "Kino i choroby psychiczne" spodziewałam się co najwyżej przeglądu najbardziej znanych filmów o schizofrenii, depresji i uzależnieniach. Otrzymałam de facto podręcznik do kursu 'Kino i zaburzenia psychiczne' prowadzonego na uniwersytecie w Seulu - solidne i rzetelne omówienie niemalże wszystkich zaburzeń jakie można znaleźć w klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i listę tysiąca (!) filmów opisujących psychopatologie. Genialna rzecz dla tych, którzy chcą poszerzyć swoją wiedzę na temat psychiatrii albo kinematografii - albo obu na raz. Odradzam jedynie czytanie całości "na raz". Lepiej powoli, fragmentami, bo ilość informacji może przytłoczyć.

2. Literatura piękna, a nawet przepiękna
Przede wszystkim - "Księga Diny". Ileż to człowiek musiał się naczekać aż książka zostanie wznowiona (na Allegro dostępna była sporadycznie, za drobną kwotę około 300 zł). Przez ten czas, czytając recenzje, można było sobie wyrobić wobec niej spore oczekiwania. Czy moje się spełniły? Owszem, ale i też nie do końca. Klimat rzeczywiście niesamowity, świetnie skonstruowana postać głównej bohaterki, wciągająca fabuła. Tylko, że ja spodziewałam się w Dinie więcej mroku, tajemnicy, dzikości...a tymczasem Dina jest kobietą jak najbardziej tajemniczą ale też i bardzo rzeczową, twardo stojącą na ziemi (a do tego doskonałą matematyczką.) Nie jestem tym faktem rozczarowana, po prostu inaczej ją sobie wyobrażałam. Przynajmniej mam nauczkę, żeby sobie za wiele nie wyobrażać, zanim nie przeczytam książki.
(A mroczną atmosferę w trakcie czytania zapewniłam sobie sama, za tło do lektury posłużyła mi bowiem muzyka zespołu Arcana. Momentami mrok był już taki, że nie widziałam liter).

"Zimno mi, mamo" Hanny Samson była jedną z najbardziej wyczerpujących psychicznie książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Kolejna jej autorstwa, "Pułapka na motyle" to już nieco lżejszy ciężar - ale wciąż ciężar. Historia Joanny, od jej dzieciństwa aż po małżeństwo każe się zastanowić, w którym momencie kobieta z małej, krzywdzonej dziewczynki staje się dorosłą i odpowiedzialną za siebie i swoje życie. Czy w ogóle potrafi z tej pułapki bezradności uciec? Plus zaskakujące zakończenie, które pokazuje, do czego zdolna może być psychicznie okaleczona kobieta, gdy chce powiedzieć "dość".

A żeby nie było tak zupełnie smutno i ponuro, czas na Johna Irvinga. Tak do końca zabawnie też jednak nie będzie (przepraszam, ja naprawdę rzadko czytam wesołe książki). "Hotel New Hampshire" to - jak zawsze u Irvinga - festiwal absurdu i czarnego humoru, plejada arcyoryginalnych postaci,ciąg zaskakujących zdarzeń a do tego, potraktowane z charakterystyczna dla autora ironią i dystansem, ludzkie dramaty i tragedie (śmierć, gwałt, kazirodztwo..czy wymieniać dalej?). Wszystko to składa się na historię która się ciągnie, wlecze, a końca nie widać. Ale za to rozwlekłe bajanie też Irvinga uwielbiam.

3. Mózgotrzepy vel książki robiące kisiel z mózgu
Mój ulubiony typ literatury. Im gorzej tym lepiej. Dzięki recenzji pewnej osoby (która być może to czyta - bardzo dziękuję za rekomendację) trafiłam na moje "gorzej być nie może" albo "dalej nie ma już nic" - mianowicie "American Psycho". Kto widział film, wie czego się spodziewać...właściwie to nie, nie wie. W porównaniu z książką wypada jak normalny film, tylko krwi trochę więcej. Jego literacki pierwowzór to najbardziej makabryczna, ohydna, chora rzecz jaką w życiu czytałam. Przy okazji jedna z najbardziej fascynujących i dających do myślenia - na swój temat. O czym świadczy fakt, że nie mogę się od tej książki oderwać? Co sprawiło, że dość obrzydliwe zainteresowania głównego bohatera nie sprawiły, że odłożyłam ją na bok? Co mi w głowie siedzi, skoro w pewnym momencie przestały mnie przerażać? Czy to w ogóle normalne, żeby czytać takie książki i jeszcze żeby się podobały? Książka-lustro. Kto odważny, niech próbuje.

Całkiem niedawno odkryłam też nowy gatunek literacki - "dramat erotyczny". Nie chodzi jednak o pseudoerotyki, które są dramatycznie złe, lecz o książki, w których erotyki jest dużo, ale dramatów jeszcze więcej. Zaczęło się od "Ujarzmić bestię", wydanej nie w cyklu z charakterystyczną greyopodobną okładką, lecz w serii "Demony". To mówi samo za siebie. Za owe demony mógłby uchodzić już romans nauczyciela z czternastoletnią uczennicą, od którego książka się zaczyna - ale to dopiero początek. Dalej jazda bez trzymanki. BDSM takie, że strach czytać - czy któryś z bohaterów za chwilę nie wyląduje w kostnicy. "Zwykłego" seksu też dużo, ale prawie nie zwraca się na "momenty" uwagi. Książka tak ciężka i dołująca, że czułam się fizycznie zmęczona po jej przeczytaniu.

4. Czekając na Nobla - Joyce Carol Oates
Namiętnie czytana ostatnio przeze mnie autorka od kilku lat jest jedną z najpoważniejszych kandydatek do Nagrody Nobla. Mocno trzymam kciuki, głównie dlatego że książki laureatów zazwyczaj są wznawiane, a z dostępnością wielu książek Oates jest problem. Na razie czekam i czytam to, co czytać mogę. Cieszę się, że w tym roku sięgnąć wreszcie mogłam po "Przeklętych", których wydanie zapowiadano od roku. Warto było czekać, pod względem formy i stylu mistrzostwo świata. Opis przerażającego Bagiennego Królestwa wręcz hipnotyzuje. Książka zaliczana do powieści gotyckich mnie jakoś specjalnie nie przestraszyła, za to zachwyciła do utraty tchu.

Naprawdę przerażająca był natomiast "Tatulo", który spokojnie mógłby znaleźć się w kategorii "książek których czytanie boli". Czyż słowo 'tatulo' nie brzmi jakoś złowieszczo i odpychająco? Skojarzenie prawidłowe. Tatulo jest pedofilem, porywającym małych chłopców i mordującym ich, gdy osiągną wiek dojrzewania. Powieść, o ile mi wiadomo, nie jest oparta na faktach, jak pozostałe książki o pedofilii które dotychczas czytałam, ale to wcale nie sprawia, że łatwiej się ją czyta. Po prostu trochę inaczej. To nie tylko wstrząsająca historia ale i kolejny popis stylu jednej z moich ulubionych pisarek.

Która jednak potrafi mnie też rozczarować. Całkiem niedawno na półce "zaczęte, niedokończone..." wylądowało jej "Zabiorę cię tam". Rozgrywająca się w latach 60-tych historia studentki zaczęła się obiecująco, budząc skojarzenia z dziennikami Sylvii Plath, które prowadziła w czasie nauki w college'u. Niestety, postać głównej bohaterki o przepięknym imieniu Annelia szybko zaczęła mnie irytować do tego stopnia, że lekturę porzuciłam. Trudno powiedzieć dlaczego, dziewczyna nic złego nie zrobiła...Trudno, nie jestem w stanie czytać książki, gdy bohater mnie irytuje. Jak widać, łatwiej mi znieść morderców i pedofilów. Obiecuję jednak Annelii, że dam jej drugą szansę i jeszcze do niej wrócę.


No i na tym koniec. Nie zmieściły się na "liście przebojów" totalne gnioty, książki z "półki feministycznej", psychiatryczne pamiętniki...Gdybym i o nich napisała, powstałaby notka - niekończąca się opowieść. Niewykluczone że jeszcze o nich napiszę -postaram się szybciej niż za 20 miesięcy :)




wtorek, 19 listopada 2013

"Ostatecznie jestem kobietą i bardzo mnie to cieszy".

Witam drogie Czytelniczki! Czytelników nie witam, bo ich tu nie ma; jeśli są, to zapraszam do wyjścia. Chyba, że macie ochotę poczytać książki z gatunku fantastyki - bo właśnie mianem 'fantastyki' określono kiedyś w mało śmiesznym dowcipie książki z zakresu psychologii kobiety...

Już zatem wiadomo, o czym sobie dzisiaj porozmawiamy. Tak jest, o 'babach i ich psychice'. Dawno dawno temu zamieściłam tu moją osobistą listę wartościowych książek dla kobiet - a nawet dwie listy, bo jedna to dla Was było mało i zażądałyście więcej. Wam się (mam nadzieję) podobało, mnie się dobrze pisało, więc ciąg dalszy musi nastąpić. Zresztą, kontynuację wtedy zapowiedziałam, bo już miałam w zanadrzu listę kolejnych 'kobiecych' książek do przeczytania, a kilku już nie dałam rady opisać. Musze przyznać, że lista wciąż się wydłuża, szybciej niż jestem w stanie czytać. Jak tak dalej pójdzie, to będę Was męczyć tymi 'babskimi lekturami' aż do śmierci - a po drodze pewnie doczekam się etykietki rozszalałej feministki.

No, to skoro przerażająco-odrażająco-fascynujące słowo 'feminizm' wkroczyło na scenę, to na pierwszy ogień pójdzie jedno ze sztandarowych dzieł feminizmu, właśnie prosto ze sceny teatralnej...



1. Eve Ensler - Monologi Waginy
Mam wrażenie, że od zawsze wiedziałam o istnieniu Monologów (najpierw w postaci sztuki teatralnej, potem książki)  - i od zawsze ich tytuł wywoływał skojarzenia typu 'szokujące' oraz 'kontrowersyjne'. Przy pierwszej nadarzającej się okazji sprawdziłam, czy skojarzenia są słuszne. I rozczarowałam się bardzo - nic mnie w tej książce nie zbulwersowało. Za to dużo mnie zaciekawiło, zaintrygowało, zachwyciło i rozbawiło. Trochę się również nie do końca spodobało...
Zamieszanie wokół Monologów ma dwie przyczyny: po pierwsze treść, po drugie forma. Treść - bo książka jest o pochwie. Po prostu. A po co pisać książkę/sztukę teatralną o pochwie? Bo kobiety chciały, żeby została napisana - dzieliły się z autorką swoimi przemyśleniami, historiami, wspomnieniami, tymi dobrymi i tymi złymi. Tak powstała opowieść na którą składają się zabawne, frywolne,swobodne i nieco wulgarne (według niektórych, nie według mnie) wypowiedzi i szczere, bolesne historie o przemocy. Monologi Waginy są, jak łatwo zauważyć, pochwałą kobiecej seksualności ale również - co nie wszyscy chcą dostrzec - protestem wobec jej pogwałceniu. Sztuka do dziś jest grana w teatrach a dochód z przedstawień finansuje organizacje zajmujące się walką z przemocą wobec kobiet. Do dziś jej obecność na deskach teatralnych budzi sprzeciw - o ile szczytny cel jest doceniany, to już forma niestety nie. Słowo 'wagina' jest uznawane za wulgarne i obraźliwe - w 2013 roku w Stanach Zjednoczonych ocenzurowano reklamę prasową spektaklu. Ale jeśli chodzi o słownictwo, tytuł to przecież dopiero początek.
Myślę, że spełniłam swój obowiązek, ostrzegłam czego się możecie spodziewać; decyzja czy czytać należy już do Was. Mnie w Monologach podobały się i treść i forma, ale nie twierdzę, że każdej z Was też muszą przypaść do gustu. Po prostu spróbujcie. Są krótkie i dostępne w ebooku, więc wiele nie tracicie, a może się okaże, że 'to jest to'?

2. Lisa See - Kwiat Śniegu i Sekretny Wachlarz
Od razu przepraszam te, które już zamęczałam swoimi zachwytami nad tą książką; wybaczcie, to już będzie ostatni raz. Po prostu nic nie mogę poradzić na to, że wywarła na mnie takie ogromne wrażenie. To jedna z najpiękniejszych historii o kobiecej przyjaźni jaką czytałam a przy okazji najbardziej oryginalna, bo rozgrywająca się w zupełnie innej kulturze. Okazuje się, że w dziewiętnastowiecznych Chinach przyjaciółki były dla kobiety ważniejsze niż mąż - bo męża spotykała głównie nocą w sypialni, a z kobietami spędzała właściwie cały swój czas. Do tego Chińczycy mieli kilka bardzo pięknych tradycji dotyczących przyjaźni , łącznie ze specjalnym pismem które kobiety stworzyły tylko po to, by się ze sobą porozumiewać...Wspólna historia Lilii i Kwiatu Śniegu zaczyna się, gdy obie mają sześć lat i trwa przez lata - nasze bohaterki przechodzą przez bolesne krępowanie stóp, dorastają, wychodzą za mąż, opuszczają rodzinny dom, rodzą dzieci, borykają się z codziennymi problemami - a jednocześnie coraz lepiej poznają siebie nawzajem , wspierają, pocieszają. A potem w jednej chwili wszystko rozbija się w drobny mak. Jedno nieporozumienie, nadszarpnięte zaufanie - i koniec. Historia może i banalna, ale uwierzcie, daje do myślenia.

3. Hanna Samson - Zimno mi mamo
Ta książka ma niewiele ponad sto stron, a ja czytałam ją prawie miesiąc. Gdybym miała wymienić książki, które najtrudniej mi się w życiu czytało, ta byłaby w czołówce. Jeżeli wszystkie przeczytałybyście ją, to mam wrażenie, że Wasze opinie byłyby tak skrajne jak tylko się da. Trafiłam na nią przypadkiem; opis z okładki wskazywał że idealnie pasować będzie do mojej kolekcji książek dla kobiet. Zaczęłam czytać; po trzech stronach odłożyłam bo akurat jechałam autobusem a w autobusie płakać jakoś tak głupio. Sięgnęłam po nią ponownie po jakimś czasie - znów kilka stron i znów odłożyłam na bok, tym razem z irytacją. I tak przez miesiąc odbywałam z tą książką stosunki przerywane aż w końcu szczęśliwie skończyłam. Tylko że dalej nie wiem co mam o niej myśleć. A może wiem, tylko nie chcę głośno przyznać?
Zimno mi mamo to monolog kobiety, która w gabinecie lekarza (psychiatry zapewne) wylewa z siebie potok słów, rzadko używając znaków przestankowych, co daje wrażenie niekończącej się skargi. Kobieta ma depresję, ma poczucie, że jej życie jest bez sensu, nie wie jak to zmienić, w zasadzie to sama nie wie czego chce. W pewnym momencie zaczyna opowiadać o matce (tu mi się przypomniało zdanie jakie Sylvia Plath wypowiedziała w gabinecie psychiatry : 'Pani doktor, czy mogę nienawidzić mojej matki?'), potem o mężu, kochanku, znów o matce, znów o braku sensu.... Ten oto monolog wzbudził we mnie chyba wszelkie możliwe emocje. Dotknął wielu wrażliwych punktów, kazał myśleć, przed sobą przyznać się do kilku rzeczy. Nie wiem, czy na wszystkich to tak działa, ale jeśli chcecie się zmierzyć z problemami takimi jak: 'rola matki w moim życiu', 'czy wiem czego chcę', 'mężczyzna mnie odrzucił' to zapraszam. Ale naprawdę może boleć.

4. Ute Erhardt - Uległa czy niepokorna vel. Grzeczne dziwczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam gdzie chcą
Nie wiem jak i nie wiem kiedy weszłam w posiadanie Uległej czy niepokornej, ale skoro już stała na półce to sięgnęłam po nią, gdy byłam w szale czytania poradników okołopsychologicznych. Potem szukałam informacji o autorce w internecie i co się okazało? Że właśnie przeczytałam nieświadomie 'najsłynniejszy i najbardziej wywrotowy poradnik dla kobiet', co do którego zarzekałam się, że nigdy po niego nie sięgnę. Wszystko przez inne tłumaczenie tytułu. Cóż za uparta książka, nie wpuściłam jej drzwiami, to weszła oknem..
A skoro już przeczytałam, to podzielę się wrażeniami, skoro to takie wywrotowe dzieło...Czy mi się podobało? Tak i nie. Czy coś z lektury wyniosłam? Tak i nie. Czy polecam do przeczytania? Tak i nie...
Mam wrażenie że świat autorki jest czarno-biały. Opisuje ona kobiety jako uległe, uciemiężone wręcz, niezdolne do bycia silną istoty. Okej, po części ma rację...ale naprawdę nie jest z nami aż tak źle. Bycie kobietą niejako z góry narzuca bycie 'uległą i akuratną', ale jednak nie aż w takim stopniu. Temperament, osobowość i środowisko też mają tu coś do powiedzenia. No, ale jakby nie patrzeć, każdej z nas się przyda trochę więcej pewności siebie, asertywności i tak dalej...tylko, że autorka w miejsce bycia potulną owcą proponuje bycie zimną, agresywną, wyrachowaną egoistką. Ze skrajności w skrajność. Ta idea mi zdecydowanie nie odpowiada, oj nie...
Mimo wszystko zachęcam do zapoznania się z książką. Miejscami irytuje, zwłaszcza przy końcówka, ale sporo spostrzeżeń jest bardzo trafnych, rad całkiem pomocnych. Polecam zwłaszcza kobietom pracującym:)

5. Agnieszka Gromkowska-Melosik - Kobieta epoki wiktoriańskiej
Czas na gwiazdę wieczoru! Marudziłam i marudziłam, że chcę książkę o kobiecie w czasach wiktoriańskich - i mam. Jakiś czas temu zafascynował mnie ten temat - najpierw w kontekście ówczesnej opieki psychiatrycznej (przytułki dla obłąkanych niewiast) - niestety, wiedzę swoją musiałam zdobywać po kawałku, z różnych źródeł, głównie obcojęzycznych. Aż w końcu spełniło się moje marzenie i mam na półce, na honorowym miejscu, przebogate źródło wiedzy o losach kobiet wiktoriańskich. Czyta się te książkę najpierw z niedowierzaniem, potem z oburzeniem, a na koniec z wściekłością niemalże. O ile autorka Uległej czy niepokornej przesadziła, tworząc obraz współczesnej kobiety, jako bezradnej i uciśnionej, to o kobiecie epoki wiktoriańskiej można tak powiedzieć z czystym sumieniem. Sprowadzenie kobiety do roli "najpiękniejszej i najbardziej godnej podziwu maszyny do wylęgu" (cytat z tekstu autorstwa lekarzy francuskich z 1855 roku) czy też twierdzenie że " można całkowicie zakwestionować jej odpowiedzialność za czyny w okresie menstruacji" - to dopiero początek. Przerażające, szokujące? Ta książka cała jest przerażająca. Polecam ją wszystkim bez wyjątku; nieważne czy interesuje was historia, czy nie. Bo po lekturze rodzi się w głowie pytanie - czy coś nam jednak w spadku po epoce wiktoriańskiej nie zostało po dziś dzień? Jak już wspomniałam wcześniej - nasza pozycja nie jest tak zła, jak bywała w przeszłości, ale czy  mimo wszystko, niektóre z tych dziewiętnastowiecznych poglądów, w złagodzonej trochę formie, nie wydają się nieco znajome?

Najsmutniejsze jest to, że kobiety epoki wiktoriańskiej nie do końca zdawały sobie sprawę z absurdalności swojego położenia, bo po prostu nie wiedziały, że da się, że można inaczej. Nie miały wzorców, z których mogły czerpać, nie miały wsparcia w innych kobietach, nie miały możliwości zmiany siebie. 

Jak dobrze, że my mamy. Siebie nawzajem. Wsparcie. I książki :)







piątek, 4 października 2013

Jezioro Osobliwości

I przeprowadzka za nami. Bardzo stresująca przeprowadzka, ale nie tyle dla mnie, co dla moich książek. Najpierw zawisła nad nimi groźba sprzedaży niektórych, tych mniej kochanych. Na szczęście ich oraz moje, widmo opuszczenia przez nie moich półek szybko się rozwiało, bo w tajemniczych okolicznościach żadna z potencjalnych transakcji nie doszła do skutku (a ja oczywiście nie mam z tym nic wspólnego...'). Potem było nerwowe szukanie mieszkania i obawa "czy się zmieszczą?". Obawa w zasadzie nieuzasadniona - pod uwagę brałam jedynie te pokoje które spełniały kryteria "w miarę tanio, w miarę blisko i żeby się regały zmieściły". Później biedaczki musiały znieść pakowanie ("czy się aby żadna przy tym nie zniszczy??") i transport ("czy tata nie będzie krzyczał, po co mi tyle książek? przecież to je zestresuje i przykro im będzie"). Robiłam co mogłam, żeby zminimalizować ewentualną traumę, ale chyba za mało się starałam, bo zemściły się w trakcie układania ich na półkach w nowym mieszkaniu. Odwalały takie numery, że miałam ochotę wywalić je za okno.

Ale zostawmy już samą przeprowadzkę, bo nie o tym dzisiaj będzie. Jak już ustawiałam rodzinę na półkach, przeżyłam kilka mniejszych i większych szoków. Część z powodu odkrycia braku paru egzemplarzy (wciąż poszukiwany "Pamiętnik narkomanki" Rosiek, "Kiedy Nietzsche szlochał" Yaloma niestety już nie do odzyskania), jeden z powodu cudownego odnalezienia "Smaku świeżych malin" Sowy, parę kolejnych z serii "a to ja mam taką książkę? skąd???"). No i całkiem sporo pod tytułem "OK, wiem, że mam taką książkę, tylko co ona, do licha, tutaj robi?"...

Okazało się, że mam całkiem sporą kolekcję takich osobliwości. Sporo z nich to najzupełniej normalne książki...tylko jakoś tak nie bardzo wiadomo dlaczego JA je posiadam. Inne to z kolei prawdziwe literackie ewenementy. Niektóre dostałam od kogoś, ale sporą część - bądźmy szczerzy - kupiłam sama. Właściwie wcale tego nie żałuję, bo nigdy nie żałuję zakupu książki, nawet najgorszej. Właśnie teraz wszystkie one mi się przydadzą w celu dostarczenia Wam nieco radości. Mamy październik, zaczyna się sezon na depresję - pośmiejcie się trochę. Pewnie tym razem nie znajdziecie wiele do swoich list "do przeczytania"...chociaż kto Was tam wie :P.


1) Terapia zaburzeń seksualnych -dzieło zbiorowe
Zacznę od tej, która najczęściej prowokuje pytanie "a po co ci to". Najcześciej - bo kupowałam ją przy świadkach, a osoby penetrujące mój księgozbiór też zwracają na nią uwagę (bo jest gruba i czerwona). A ja naprawdę nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, w jakim to celu ją nabyłam. Na pewno nie w celach naukowych, bo na studiach seksuologii nie miałam. W ramach dokształcania dodatkowego też nie, bo akurat zaburzenia seksualne mnie średnio interesują. Z chęci autoterapii (to najczęstrze przypuszczenia) też - chyba - nie. Z tego, co pamiętam kupiłam ją, bo była przeceniona z 89zł na 24 zł i leżała w dziale 'psychologia'. Aż żal było nie wziąć - nieważne, że od trzech lat miałam ją w rękach może trzy razy.

2) Randkowanie według Jane Austen - Lauren Henderson
Nie mam pojęcia, skąd moja mama wzięła owe dzieło, jak również dlaczego mi je podarowała. Pewnie przez Austen w tytule - tylko dlaczego nie wzięła pod uwagę tego, że ja poradników o związkach nawet nie otwieram? Ten otworzyłam, skoro już go mam, ale szybko zamknęłam. Rady takie same jak wszędzie, tylko bezczelnie niby-oparte na tym co pisała Austen. Prawie jak "Duma i uprzedzenie i zombie". Zanim ją zamknęłam, zrobiłam tylko jeszcze test "Którą bohaterką Jane Austen jesteś" i wyszło "Jesteś Mary - złośliwą, bystrą i cyniczną". Pomimo tej jakże adekwatnej charakterystyki, sugerującej, że może nie jest ta książka taka zła, "Randkowanie" wylądowała na tej półce, gdzie najtrudniej jest ją dostrzec.

3) Jak unikać seksu? - Pamela Pettler i Amy Heckerling
To jest dopiero ewenement! Czy podejrzewałybyście, że ktoś w ogóle pisze o tym książki? Ja nie, dopóki nie wyniosłam swojego egzemplarza owego dzieła z Cmentarzyska Książek (w związku z tym mogę powiedzieć, że otrzymałam go prawie za darmo). Tytuł jest zaskakujący, natomiast sama treść absurdalna do granic możliwości, totalnie bezsensowna i tak głupia, że aż zabawna. Mnie w każdym razie śmieszy. Polecam zwłaszcza głośne czytanie w towarzystwie, w stanie lekko-poalkoholowym

4) Księga Czarostwa Bucklanda - Raymond Buckland oraz Elementy Rytuału - Deborah Lipp
Nie, to nie jest pomyłka. Ja naprawdę posiadam obie te książki. Zainteresowałam się kiedyś czarostwem i chciałam zacząć od solidnych podstaw teoretycznych, więc zakupiłam hurtem i "Księgę' i 'Elementy'. O ile pierwsza jest jedną z podstawowych pozycji na ten temat, to druga jest podręcznikiem dla średniozaawansowanych - ambitnie więc z mojej strony. Skąd mi się wzięło zainteresowanie magią, nie mam pojęcia, ale równie szybko jak się pojawiło, tak szybko się skończyło. Ze smutkiem stwierdzam, że magia jednak nie jest dla mnie. A w planach było jeszcze zakupienie "Magiji współczesnej" oraz "Magii świec"...Dodam że "Elementów Rytuału" oczywiście do dziś nie przeczytałam.

5) Encyklopedia Magicznych Ingrediencji : wiccański przewodnik po sztuce rzucania zaklęć - Lexa Rosean
Specjalnie o tej książce piszę osobno, a nie razem z dwoma poprzednimi. Stanowi najlepszy przykład mojej lekkomyślności - żeby nie powiedzieć dosadniej: bezmyślności - w kupowaniu książek. Zobaczyłam w księgarni, tania była, więc oczywiście: "Biorę bo dlaczego nie?". Tylko że o ile "Księga czarostwa" do czegoś może mi się przydała, czegoś tam się z niej dowiedziałam - to na co mi Encyklopedia Magicznych Ingrediencji? Ano na nic.

6)Jak zdobyć faceta - Lisa Sussman
Kolejny prezent, tym razem od przyjaciółek, troszczących się o moją przyszłość. Dobrze, że razem z ową ksiązką podarowały mi jeszcze waniliowe perfumy, bobym się chyba obraziła. Pozycja krótka, acz treściwa, porad jest mnóstwo i trudno się na jakieś zdecydować. Moja ulubiona to oczywiście "jedz surowe pieczarki, ich zapach kojarzy się z seksem". Mistrzostwo świata. Dobrze, że książka jest mała i cienka, łatwo ją ukryć między innymi w jakimś kącie.

7) Warszawianka w kąpieli. Problemy higieny w warszawskiej prasie kobiecej lat 1860-1918
Tej książki i jej obecności na półce akurat będę bronić jak niepodległości. Pisze o niej dlatego, że widząc ją sporo osób popukało się w głowę i zadało fundamentalne pytanie "Po co ci TO"?
Ano po to, że to bardzo ciekawa pozycja. Przeczytałam ją zaraz po "Miłości, kobiecie i małżeństwie w XIX wieku", bo kiedyś mnie dziwietnastowieczne życie codzienne przez chwilę interesowało. I może to dziwnie brzmi, ale to naprawdę arcyciekawy temat. Ile w tej książce jest ciekawostek i zaskakujących informacji. Choć przyznaję że 'interesuje mnie problem higieny w XIX wieku' może i nie brzmi trochę nietypowo.

8)Skuteczny system samoobrony psychicznej - Melita Denning, Osborne Philips
Tę książkę mi podarowano i do dziś się zastanawiam czy darczyńca w ogóle wie o czym ona jest.Ale bądźmy szczerzy - gdybym ją zobaczyła na jakiejś wyprzedaży, w miarę tanią, to pewnie bym kupiła, nawet nie sprawdzając z czym mam do czynienia. Lekturę zaczęłam od spisu treści, który mnie zwalił z nóg. Książka o niewinnym tytule okazała się napisanym przez wybitnych okultystów podręcznikiem wzmacniania aury psychicznej. Z ciekawości przeczytałam kilka fragmentów i o ile książka na temat magii była w sumie miłą lekturą to tutaj...Książka jak w obcym języku. Chyba jej nie rozumiem. Poza tym...może ktoś ją chcę? Ona jest przerażająca, boję się trzymac ją w domu :)

Teraz czas na bohatera zbiorowego: książki które kiedyś masowo wyniosłam z Cmentarzyska Książek. To było takie miejsce, gdzie płaciło się 25 zł a w zamian można było wynieść tyle książek ile się chciało. Gdy tam byłam po raz pierwszy zachowałam się bardzo nieładnie - zgodnie z zasadą "darmo dają, to trzeba brać". Chyba mnie wtedy jakieś szaleństwo ogarnęło, ocknęłam się dopiero w domu i moim oczom ukazał się widok zabójczy. Czego tam nie było. Poradnik dla pani domu z wczesnych lat 50-tych. Podręcznik tworzenia kosmetyków w domu (np. tuszu do rzęs z sadzy). Książka 'Jesteśmy małżeństwem' pełna praktycznych porad typu 'co robić kiedy mąż chce a żona nie chce'. 'Album małego dziecka" z lat 70-tych. Całe mnóstwo powieści, których ani tytuły ani autorzy nie mówiły mi kompletnie nic. Brakowało tylko podręcznika robienia na drutach i jakiegoś starego kodeksu drogowego. Książki przez około pół roku dumnie zdobiły moje półki, a potem się ich, ekhm, pozbyłam. Wtedy zdałam sobie sprawę, że kupując książki czasami naprawdę zachowuję się jak niepoczytalna zakupoholiczka i muszę zacząć się hamować.


Chociaż trochę, odrobinkę :)